piątek, 30 czerwca 2017

#92 Wcale nie taka szara, wcale nie taka brzydka Łódź

Na nową lokatorkę wciąż czekam. Ponad dwadzieścia dni czekam. Nie mam trackingu, listonosz przychodzi jakiś nowy i się boję. Mam nadzieję, że nie zaginęła. Poinformowałam dziewczynę, od której kupiłam lalkę, że nadal czekam. Skontaktowała się, powiedzieli jej, że Air Small Packet idzie dłużej niż coś tam. To czekam dalej, ale niecierpliwię się i obawiam z każdym dniem coraz bardziej. Jakbym, cholera, chociaż wiedziała, gdzie jest. No ale nie będę smęcić. Ten post po prostu nie będzie arrivalem, ale mam nadzieję, że będzie choć podobnie ciekawy.
Wybrałam się z dziewczyną do Łodzi. Nie mogłam oczywiście przepuścić okazji na zdjęcia, więc zabrałam także dwójkę bąbli, których dawno nigdzie ze mną nie było - Ivy i Ari, ale post nie będzie typowo lalkowy. Od zawsze spotykam się z opinią, że Łódź to dziura, że nic tu nie ma, jest brzydko, szaro i brudno. Sama do wczoraj tak myślałam, a potem... się zakochałam. Zakochałam się w starych kamienicach, tajemniczych przejściach, miłych ludziach, porządku na ulicach(sic!), muralach i aurze! Łódzka aura jest naprawdę niesamowita! Nie czułam tego w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, czy innych miastach. Łódź jest taka... magiczna. Być może musicie tam pojechać, żeby to poczuć, a może wystarczą wam moje zdjęcia? Robiłam je telefonem, ale naprawdę uważam, że są wystarczająco okej, żeby pokazać je na blogu. Zapraszam!


Ten cudowny mural był pierwszym obrazem, jaki uświadomił mi, że spodoba mi się nasza wycieczka. Cudowny, prawda?
Pierwszym miejscem odwiedzonym przez nas, po dotarciu do centrum był...antykwariat. Z tanimi książkami. Ale był jakiś specyficzny, półki rozciągały się aż do sufitu, w powietrzu unosił się zapach starej literatury, a pod nogami leżały rzeczy takie jak maszyna do pisania, czy metalowe tabliczki z napisem NIE WCHODZIĆ, GROZI ZAWALENIEM.

(musicie wybaczyć mi tego pana z lewej, nie zauważyłam go)



Zaraz po opuszczeniu tego miejsca, lunął deszcz, więc schowałyśmy się szybko do jednego z przejść na jakieś podwórko. Po paru minutach, Nadia miała już dość, więc postawiła sprawę jasno: "Liczę do pięciu i masz przestać padać!". Raaaz... dwaaa... trzyyy... czteeeryyyy... pięć. GRZMOT. Grzmot. G R Z M O T. I przestało. Przez chwilę nie mogłam w to uwierzyć, ale przestało! Wyszłyśmy z kryjówki, po paru krokach, pogoda zupełnie się uspokoiła i przestało padać! No to poszłyśmy dalej. Na zdjęciu numer jeden, długaśna ulica Piotrkowska - najdłuższa ulica w Polsce.





Po drodze spotkałyśmy Misia Uszatka i metalowe kręcone schody, wyglądające jak z Hogwartu.


No i szłyśmy sobie tak za rękę, rozmawiając, gdy nagle przypadkiem dostrzegłam kątem oka... coś. Coś zielonego. Nadia zerknęła i pociągnęła mnie za sobą w tamtym kierunku. Była to zielona droga, prowadząca do przeuroczej, meksykańskiej knajpy. Mieli piękny ogródek z fontanną i dużą ilością drzewek.



Nie zostałyśmy tam, bo byłyśmy właściwie w trakcie poszukiwań miejsca, w którym chciałyśmy zjeść. Po drodze dorwałam jeszcze kolorowy rower, który był tak cudowny, że nie wyobrażam sobie go nie uwiecznić oraz... kaskadę. Czymkolwiek ona nie jest, uznałam, że to warte zrobienia zdjęcia. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat obdrapany napis i dwie lampki do alkoholu zrobione prawdopodobnie z jakiegoś metalu, w dodatku milion lat temu, przykuły moją uwagę. Nie rozwlekajmy się nad tym.
W końcu trafiłyśmy do...




...Papuvege! Jeśli chcecie napić się świetnej lemoniady i zjeść pyszne wege żarcie, to polecam całym sercem. Maleńki lokalik na ulicy Sienkiewicza, spacerkiem z Piotrkowskiej, obok Filharmonii w prawo i to prawie już. Zjadłyśmy świetne wegańskie kebaby z falafelem, sosem pomidorowym, majonezem i warzywami, pycha, serio. Chociaż nie przepadałam za falafelem, to chyba jednak go polubię. No a porcja była przeogromna. Mój brzuszek był bardzo szczęśliwym brzuszkiem. Przy okazji małe bąble postanowiły przypomnieć mi, że siedzą w plecaku i czekają na przygody! No a skoro już nie pada, to one chcą wyjść i mam im zrobić zdjęcia.






Po wyjściu z Papuvege, pokierowałyśmy się w prawo i trafiłyśmy na ulicę Traugutta, gdzie dziewczynki zobaczyły metalową ławkę i musiałyśmy oczywiście tam iść, bo one chcą się tam pobawić! Oto powód, dla którego nie powinno się kupować swoim dyńkom obitsu z magnesami! Oczywiście zabawa mogłaby być lepsza, bo wiatr był tak paskudny, że bałam się, że porwie mnie i dziewczynę, a co dopiero takie małe, bezbronne plastiki! Po ich szalonych fryzurach widać chyba, jak wiało. Po krótkiej przerwie, znowu ruszyłyśmy przed siebie. Teraz naszym celem było muzeum sztuki, bo było tanie, a my lubimy sztukę współczesną. Po drodze Nadia wypatrzyła wystawę grafik osób z ASP, więc weszłyśmy na chwilę, czego zdecydowanie nie żałuję. 





Z całej tej wystawy, najbardziej pokochałam opowieść o Głodomórce, której na zdjęciach nie ma z trzech powodów: 1.Była to książeczka 3D; 2.Trzeba było oglądać ją w rękawiczkach; 3.Byłam zbyt zafascynowana, żeby myśleć o robieniu zdjęć. No więc prezentuję tylko kilka prac.




W drodze do wspomnianego wcześniej muzeum, uchwyciłam jeszcze uroczy balkon w uroczym kadrze (tak myślę), Pana Lampiarza, który bezczelnie się na nas lampił oraz kolejny cudowny mural. No i dotarłyśmy w końcu do muzeum. Okazało się, że bilety są bezpłatne tego dnia, za to mają otwartą tylko jedną wystawę. No dobra. Teraz zasypię was zdjęciami z tej wystawy. Czytajcie wszystko powoli, przyglądajcie się - myślę, że warto.










To prawdopodobnie moje ulubione.









Rozumiem, że nie każdy sztukę współczesną może lubić, rozumieć, nie każdego może dotykać. Ja natomiast niesamowicie lubię zastanawiać się, "co autor miał na myśli" i czy w ogóle coś miał! Bo przecież nie musiał. Bo to tylko i aż sztuka. Nie musi być skomplikowana i ambitna. ALE MOŻE. 

  
Wystawa bardzo nam się podobała. Po opuszczeniu jej, postanowiłyśmy odwiedzić kolejne fajne miejsce, jednak plany pokrzyżował nam szyld HERBATKA Z KOTAMI. No i weź nie skręć, no weź się nie skuś... No weszłyśmy. Zawsze chciałyśmy pójść do kociej kawiarni, a we Wrocławiu jeszcze takiej nie ma. Stanęłyśmy przed drzwiami z napisem KOCIE OCZY, otworzyłyśmy je, a tam... kolejne drzwi. Niebieskie. A na nich Koci Regulamin i prośba o pukanie. Podniecone zaistniałą sytuacją, stałyśmy przed drzwiami, dzielnie czytając regulamin. Zapukałam trzy razy i wtedy ze środka usłyszałyśmy trzy pokrywające się głosy: KTOŚ PUKA! Ktoś puka! Ktoś puka! I otworzono nam drzwi. Dzień dobry, zapraszam! W środku - wszystko w koty! 












Koty na ścianach, koty na półkach, koty wszędzie! W łazience też był kot. Niestety z tych żywych, sfotografowałam tylko jedną kotę, bo jako jedyna kota zechciała się z nami integrować. Gdzieś tam na oknie leżała jeszcze jedna, trzeciej było widać tylko ucho, czwarta spała pod szafą, a piątej nie dane było nam zobaczyć. Herbatkę dostałyśmy w dzbaneczku w kształcie ślicznego domku, na naszych talerzykach położono ciasteczka w kształcie kotów, a w tej uroczej szkatułce, przyniesiono nam rachunek. Przed wejściem za to, stał uroczy stoliczek z zastawą. 




Po wizycie w tym uroczym miejscu, przespacerowałyśmy się jeszcze po Piotrkowskiej i bocznych ulicach, przy okazji trochę błądząc, w poszukiwaniu kolejnego miejsca, do którego nie trafiłyśmy przez Kocie Oczy. W końcu trafiłyśmy do celu, którym był Niebostan. Kolejne cudne miejsce. Niczym co prawda nieoznaczone, więc dotarcie tam nie jest takie oczywiste, ale jak już wejdzie się na podwórko, okazuje się, że było warto! Część knajpy ustawiona na wysokości pierwszego piętra, na metalowej antresoli pomalowanej na niebiesko. Na podłodze sztuczna trawa, leżaki, europalety i poduszki. Jak spojrzy się w górę, to widać ładne lampki. Trochę jak na plaży. W środku specyficznie - głównie industrial i jakaś taka dziwna nowoczesność. Cholera, fajnie tam. I miejsca bardzo dużo! A wejście do toalety wyglądało jak drzwi do szafy. Taka prawie Narnia. 






Krzesła z wanny zdobyły moje serduszko. A na ostatnim zdjęciu sztuka toaletowa (czyli w toalecie). Niebostan był niestety ostatnim punktem naszej wycieczki. Zbliżała się godzina naszego odjazdu, a trzeba było dotrzeć jeszcze na Fabryczną. Wybrałyśmy się pieszo, bo blisko. Wtrącę teraz coś pozornie niezwiązanego z tematem - parę dni temu, jadąc tramwajem we Wrocławiu, zagadała do nas pewna dziewczyna. Zuzia miała na imię. Pytała o moje tatuaże, bo się spodobały. No to dałam jej kontakt i zaczęłyśmy we trójkę rozmawiać. Opowiadała nam o swoich podróżach, tatuażach i że leci do Indii na praktyki. Na koniec dała nam do siebie kontakt i się pożegnałyśmy. Wiecie, kogo spotkałyśmy, idąc na autobus? Zuzię właśnie! Przywitała nas słowami "nie wierzę!". Zuzia co prawda była z Łodzi, aczkolwiek prawdopodobieństwo pojawienia się w tym samym miejscu, o tej samej godzinie, w innym mieście, było naprawdę maleńkie, więc nikt mi nie wmówi, że przypadki istnieją. Nie wierzę w nie i już! Po tym spotkaniu, popędziłyśmy na autobus, z którego już zrobiłam ostatnie zdjęcie w Łodzi.


Tym zdjęciem się żegnam i mówię - do następnego posta, mam nadzieję, że będzie to unboxing!